Założenia.
W przeddzień startu założyłam, że biegnę z dziewczynami dla czystej radości - przygotowałam standardowy strój - tiul, kwiatki, i z tą myślą obudziłam się rano.
Wyglądam przez okno, a tam szaro, buro i deszczowo. Nie, pomyślałam - trzeba to załatwić szybko :) Tak też zrobiłam.
Oczekiwania vs Rzeczywistość.
Wybierając strefę startową wiedziałam już, że chcę pobiec na pograniczu komfortu - zakładałam 51-52 minuty. Żebym biegła szybciej, sama - musiałabym osiągnąć stan głębokiego wkurzenia (zdecydowanie najbardziej niesie mnie wewnętrzna złość, mówiąc delikatnie...:)) - ponieważ mój stan psychiczny tego dnia był całkiem niezły, potrzebowałam zająca, co by mnie w momentach kryzysowych zmobilizował, pchnął i sponiewierał. Z pomocą przyszedł mi Artur (Ultra Tata) :)
Biorąc pod uwagę dziki tłum i wózek, z którym biegł Artur, już na pierwszym kilometrze zwątpiłam w wykręcenie dobrego czasu. Tym bardziej, że organizatorzy zaserwowali nam wąskie gardło i ciągnący się przez kilometr zator - w którym bardziej uprawialiśmy marszobieg, ba! nawet marsz - i wołanie "lewa" na nic się zdała, bo obiektywnie i bez wózka ciężko było stąpać nogami.
Fot. http://www.festiwalbiegowy.pl/ (Moment zatoru - moment chilloutu :P) |
Patrząc na zegarek i nasze średnie tempo na drugim i trzecim kilometrze (4:45, 4:48) - na trzecim dopadło mnie psychiczne przekonanie, że nie dam rady. Nie dam i już. Zwolnij krzyczałam (ha! jeszcze byłam w stanie krzyczeć :)) do Artura, kiedy z brzęczącym dzwonkiem, biegł jak monster, taranując wszystkich, którzy znaleźli się na linii strzału - tj. wózka :) W sumie momentami było to całkiem fajne, tłumy rozstępowały się, a my spokojnie mogliśmy biec w tym swoim zawrotnym tempie narastającym. Był taki moment na 6 czy 7 km, że zwolniliśmy do 4:58 - drugi kryzys.
Ten moment, kiedy zaczynam lekkie charczenie, i pozwalam sobie na głośne: o k....a! nie wytrzymam :) A wtedy słyszę za sobą:
- majtki Ci widać!
Podnoszę tiul do góry, pokazując, że to nie majtki a normalne, krótkie spodenki :P Sytuacja rozładowana, Artur daje mi potem łyka żelu z cofeiną - wmawiam sobie, że działa, jestem dziwnie spokojna i zrelaksowana. Tak - w sumie przez 9 km - mogłam spokojnie oddychać, myśleć i mówić w tempie 4:48. Nowy zakres konwersacyjny (nie mylić z konserwacyjnym :P).
Na 8 km tłum nas rozdziela, wiem, że jak zaczekam to nie dobiegnę poniżej 50 minut. A jednocześnie potrzebuje bata nad głową, żeby nie zwolnić. Z oddali jeszcze słyszę dzwonek (mimo muzyki w słuchawkach :))
Potem biegnę już sama i obserwuję reakcje innych biegaczy, kiedy mijam ich obok w tej mojej tiulowej kiecce i kwiatach we włosach. Niektórzy nadymają się na tych biegach, podobnie jak w życiu - i dorabiają do tego całą ideologię, lub w najlepszym razie traktują nas jak słodkie idiotki. Wyobraź sobie to rozgoryczenie, kiedy ta słodka idiotka, biegnie do końca 4:45, zostawiając maruderów w tyle z efektem powiewającego tiulu :). Tak! To też lubię na biegach masowych - łamać stereotypy i pokazywać, że można bieganiem się bawić, mieć do siebie dystans, pozwalać sobie na spontaniczność, szaleństwo dziecka i można w tej zabawie być całkiem niezłym. Bo może jesteś z innej kategorii szybkości i dla Ciebie te moje 49:52 to pestka. Ale dla mnie to uwieńczenie samotnych treningów i własnego schematu treningowego, mojego chaosu, elastyczności i elementów, które niezmiennie stosuję w przygotowaniach do biegów górskich. I ja z tej złamanej 50 czuje się dumna. Bo doszłam do tego własną pracą i systematyką. I pewnie gdyby nie zator złamałabym 49 - czyli apetyt rośnie, żeby jeszcze w tym roku spróbować pobiec szybciej :). Może w Garwolinie - tak, Garwolin to dobra trasa na nową życiówkę :).
Koło 9 km nie słyszę już dzwonka z wózka. Wiem, że muszę czerpać energię z tłumu, biegaczy, kibiców, wypatruje punktów zaczepienia i walczę. Zawsze, niezmiennie na ostatnim kilometrze walczę ze swoją głowa. Mówię wtedy dużo do siebie - że dam radę, że to ostatnie metry, że nie mogę się poddać, że trzeba walczyć do końca, że jestem silna, mam moc i kto jak nie ja :)
Meta.
Wpadam na metę z czasem 49:52 - zaraz po mnie dobiega Artur. Jestem szczęśliwa i już na mecie wypełnia mnie myśl, że przecież można było szybciej, mocniej. Ale przecież będzie jeszcze tyle okazji, tyle momentów i zaraz przerzucam uwagę na zbliżający się górski maraton. Tak, emocje zaczynają narastać. 4 tygodnie...góry..Beskidy - debiut! Love it!
PASJA - ULTRA - LOVE - INFINITY
ps. Dziękuję Artur - choć mogłeś bardziej na mnie krzyczeć :)
Brawo Ty i Twój Zając! ;) #SIŁA!!! :*
OdpowiedzUsuńGratuluję :) Świetnie wyglądacie :D
OdpowiedzUsuń