Ja latam nawet z migreną - takie standardy :). |
Po trzecie - moja siostra po obejrzeniu kultowego serialu Dr. House życzliwie doniosła mi, że bieganie po środkach p-bólowych może się dla mnie skończyć tragicznie.
Po czwarte - nie zapominajmy o złym wyniku badania krwi, które na tydzień przed półmaratonem zasiało w mojej głowie pewien rodzaj stresu i niepewności - niskie płytki i ryzyko wylewu o którym przeczytałam dzień wcześniej - tym samym artykuł w Wysokich Obcasach stał się dla mnie pewnego rodzaju klątwą, do której należałoby dodać pękniętą saszetkę oraz rozwaloną słuchawkę - czytaj dwie rzeczy, bez których nie wyobrażałam sobie biegu.
O godzinie 7:00 - ubrana w zestaw startowy - położyłam się ponownie do łóżka z założeniem, że jeśli przez pół godziny ból nie ustąpi to zostaję. Ból nie ustąpił a ja wstałam i pojechałam.
Teraz myślę co kieruje ludźmi w takiej sytuacji, kiedy kładą na szalę wagę swojego zdrowia a może i życia - tylko po to aby realizować zaplanowany cel i to jeszcze cel biegowy! Cel postawiony od tak w czasie amatorskich treningów! Czy to wystarczy, żeby przełamywać taki dyskomfort? Serwować sobie stres, ból, gwarantować (zgodnie z przewidywaniami) przedłużający się napad migrenowy, które przez najbliższe dni nie da mi funkcjonować? A potem (jak też się stało) ostatecznie osłabi moją odporność i zarażę się całując zakatarzonego Tośka. Masz Ci los, kiedy wszystko punkt po punkcie się ziściło a ja pisząc te słowa podcieram nos chusteczką i próbuję przełknąć gulę w bolącym gardle, żeby wydobyć z siebie jakiekolwiek odgłosy istnienia.
Moja Mama wytrwale stała na trasie i robiła zdjęcia. |
Stając na starcie zakładałam, że wycofam się gdyby ból nie był do zniesienia. Miałam jednak świadomość, że fakt iż tutaj jestem kosztował mnie walki, której zapewne niewielu z Was stoczyło tego dnia ze sobą samym. Wiedziałam więc, że po takiej rozgrywce nie poddam się ot tak i nie zejdę nawet wtedy, kiedy głowa będzie pulsować niemiłosiernie - co najwyżej ściągną mnie z trasy na podstawie nieobecnego spojrzenia.
Do samej organizacji biegu nie mogę się przyczepić - depozyty działały sprawnie, duża przestrzeń pozwoliła się rozgrzać i bezkolizyjnie wystartować - prawdopodobnie wszyscy, którzy przybiegli w czasie poniżej 2 godzin nie doświadczyli dantejskich scen, jakie miały miejsce potem - powód był prosty - chaos w kwestii podawania wody lub jej brak. W dwóch pierwszych punktach wody nie było wcale - świadomość, że mogłoby jej brakować na dalszym etapie nie działała motywująco - wręcz przeciwnie - zamiast koncentrować się na samym biegu - od pierwszego wodopoju panicznie rozmyślałam o wodzie. Tym samym już po 5 km chciało mi się pić bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Na 9 km wywalczyłam 1 kubek wody - usłyszałam też tekst, który do dzisiaj mnie bawi: - po wypiciu proszę oddać kubek, bo nie starczy dla innych :). Potem było znacznie gorzej - biegacze szukali na jezdni resztek pozostawionych po tych "lepszych", wolontariusze aby ratować sytuację - zlewali butelki porozrzucane na ziemi.
Do 10 km biegło mi się dobrze - zgodnie z założeniami, ból głowy lekko zelżał i pierwszą dychę przebiegłam trochę ponad godzinę. Od 13 km zaczęła się walka o przetrwanie. Odprawiałam nieustanną mantrę - nie możesz się zatrzymać. Wiedziałam, że jeśli stanę - nie dobiegnę do końca. Miałam tysiąc różnych myśli, bałam się, że degraduję swój organizm, że nie jestem w odpowiedniej formie, w odpowiednim czasie - ze strachem patrzyłam na osoby, które zasłabły w trakcie biegu, mimo to postanowiłam nie stanąć i go dokończyć.
![]() |
Z siostrą i Czarodziejem z Oz. |
Półmaraton ukończyłam w czasie 2:14:20 - nie było wybuchu euforycznej radości raczej dysonans - skoro potrafię pokonać swoją głowę to w takim razie potrafię wszystko a skoro mogę wszystko to jak przełożyć to na resztę życia? Ból głowy utrzymywał się przez następne dwa dni a brak euforii z tego startu utrzymuje się nadal. Bo choć pokonałam siebie - pokonałam w najlepszym stylu to nadal nie wiem czy eksploatacja swojego zdrowia dla przejścia w "kolejny etap" biegowy miała większy sens. I czy chcę dla tych kolejnych etapów walczyć zaciekle o dystans i czas. Ponieważ sensownych odpowiedzi nie znalazłam - tłumaczę sobie, że przyczyną tego wszystkiego był ból. A ponieważ nasilił się tuż po przekroczeniu mety - nie byłam w stanie świętować swojego "sukcesu". Zapisałam się zatem na Biegnij Warszawo, żeby emocje startowe odczuć już bez migrenowego - mam nadzieję - bólu głowy :)
Ps. Pół-maratończyk jest taki niepełny w swej istocie - nie wiem czy mam tyle mocy aby przebiec maraton ale wiem, że wcześniej czy później podejmę to wyzwanie. Nie pytajcie dlaczego takie wnioski wyciągam po najgorszym jak dotąd biegu...
Gratulacje!
OdpowiedzUsuńDzięki :)
UsuńŚwietna relacja;-) Wielkie gratulacje za ukończenie i za to, że migrena Cię nie pokonała;-)) Półmaraton to jest coś;-)
OdpowiedzUsuńWidzę, że tak samo szalona jak ja :) Gratulacje !!!!
OdpowiedzUsuńi zapraszam do mnie:
http://www.karolinagizynska.blogspot.com/
Pozdrawiam
Szalone matki łączmy się! :) hehe
UsuńDzięki! Myślę, że na drugi raz mimo wszystko zostałabym w domu :)
OdpowiedzUsuńSłyszałam, że podczas tego półmaratonu było kiepsko z wodą, ale żeby aż tak?! Coś ta Warszawa ma problemy z wodą, jak biegłam Bieg Powstania Warszawskiego to na mecie też już nic nie było do picia ;/ Migreny nigdy nie miałam, współczuję Ci bardzo. Na fb już pisałam, że w dzień pierwszego półmaratonu też nie było dobrze po 3-godzinnym śnie. Kto choć raz nie cierpiał na bezsenność, ten nie wie jaki człowiek jest z rana jest strasznie wyczerpany po całonocnej walce o sen (nie wspominając o roli regeneracji podczas snu). Także mogę sobie choć trochę wyobrazić jak czułaś się tuż przed startem. Gratuluję pokonania przeszkód mimo wszystko :)
OdpowiedzUsuńWoda powinna być jako podstawowe minimum - nie ważne czy to bieg na 5/10 czy 21 km Dzięki - ale to doznanie nie należało do przyjemnych i euforycznych mimo wszystko :) Mam nadzieję, że następny półmaraton będzie już pełen radości :)
Usuń